Jeżdżę w połowie stawki, a w trudniejszych imprezach w zdecydowanie drugiej jej połowie i czasem spotykam się z postawą, którą można zamknąć w zdaniu „co ty tam wiesz, jeśli nie walczysz o pudło”. Pewnie niewiele, ale z drugiej strony… ci stający na pudle są w zdecydowanej mniejszości, zatem umówmy się, że ten tekst skierowany jest do większości.
Tekst być może odrobinę refleksyjny, ale w zamyśle mający opisać sudecką imprezę i mój w niej nieistotny udział.
No bullshit, no compromise - only pure MTB... tak w kilku prostych słowach można opisać
Sudety MTB Challenge. To była już dwunasta edycja i te lata sprawiły, że jest to wyśmienita etapówka... niczym dwunastoletni trunek preferowany przez wyspiarzy. Spotykam się ze słowami, że ta impreza jest kultowa, a trasy są epickie. Trudno się nie zgodzić, pomimo świadomości, że na świecie znalazło by się jeszcze kilka wyścigów etapowych, zasługujących na podobną ocenę.
Co zatem sprawia, że stawiam naszą rodzimą etapówkę na równi lub prawie na równi z takimi imprezami jak Trans Alp, Crocodile Trophy czy też Trans Rockies?
Być może rozmachem, ilością startujących ani wysokością nagród nie dorównuje wspomnianym imprezom, ale śmiem twierdzić, że dotrzymuje im kroku, a nawet wyprzedza w innych aspektach. Z mojego, bardzo subiektywnego, punktu widzenia, są to cechy ważniejsze, by nie rzec, że decydujące o – ciężko mierzalnej – miodności.
To przede wszystkim trasy. Później trasy, a zaraz po nich… trasy.
Pisząc „trasy” widzę oczyma wyobraźni niełatwe zjazdy po sudeckich kamykach wielkości sześdziesięciocalowych telewizorów, niekończące się single wśród borówek, uskoki przyprawiające o zawrót głowy, ale także podjazdy, z których część stanowiła nie lada wyzwanie. Owszem, były etapy mniej techniczne (o czym później), ale summa summarum… jeśli chcecie w Polsce doświadczyć kolarstwa górskiego, to bez przejechania MTB Challenge oraz / lub MTB Trophy, nie jest to możliwe.
Magikiem od wyznaczania owych legendarnych tras jest
Kowal. Chapeau bas.
(na zdjęciu poniżej, podczas niełatwej roboty przecierania szlaku)
MTBCH charakteryzuje się także tym, że na starcie staje więcej gości z zagranicy niż rodaków. Ich zachwyty, czasem strach w oczach, opinie dotyczące tak tras jak i całej imprezy, są niezaprzeczalnym dowodem na to, że i Ty musisz kiedyś stanąć na starcie. Tak, tak… nie patrz tak dziwnie, właśnie Ciebie mam na myśli. Uwierz mi, radość z koszulki finishera, którą każdy kończący dostaje na mecie, jest trudna do opisania.
Wspominałem o tym, że nie jadę w czubie… mogłoby to sugerować preferowanie łatwych ścieżek, nieskomplikowanych zjazdów, czy też podjazdów, które da się zrobić bez większego wysiłku. No więc okazuje się, że być może jestem z edycji limitowanej, ale lubię trasy, których się boję. I nie ma większego znaczenia, że nie wszystko zjeżdżam, że czasem pcham pod górę - dla mnie ważne jest to, że próbuję… różnie te próby się kończą, ale tymczasem jestem w całości, a zdrapek mam stosunkowo niewiele.
Jechałem ten wyścig czwarty raz z rzędu i wydaje mi się, że z roku na rok jest lepiej. I w górę, i w dół. Mogę się mylić w tym samouwielbieniu, choć
Strava kilka PR'ów zarejestrowała.
Dopóki ta impreza będzie się odbywała, dopóki będę w stanie kręcić korbami, dopóty będę stawał na jej starcie. Jeśli będę już w M8, to może na e-biku :)
Ale same trasy to chyba mało? Dla mnie za mało.
Napisałem, że trasy przede wszystkim. Tak ale…
Czymże byłby te kilometry wraz z atrakcjami czekającymi na nich, gdyby nie ludzie? Zawodnicy, organizatorzy, ratownicy medyczni, obsługa bufetów, masażyści, mechanicy, spiker, techniczni i wszyscy, którzy przykładają rękę do tego, by się udało?
Niczym pewnie wyjątkowym.
Drugi rok z rzędu jechałem z Panią Krystyną, ksywa Ruda. To była ogromna przyjemność, sześć dni wspólnego kręcenia, wzlotów, upadków, śmiechu i znakomitej zabawy. Jeśli po przeczytaniu tego tekstu postanowicie stanąć na starcie trzynastej edycji i wydumacie sobie, by startować w klasyfikacji drużynowej (czyli w parze), to nie możecie jechać z kimś przypadkowym. Mocno się zastanówcie dobierając sobie partnera czy też partnerkę – to musi być ktoś taki, że gdy mu powiecie, iż zabiliście jakiegoś drania, to on zapyta o to, gdzie go razem zakopiecie.
Rudej nie pytajcie… przykro mi, ale raczej Wam odmówi.
Zawodników jeżdżących w barwach
Gomola Trans Airco, na starcie do prologu w Siennej stanęło trzynaścioro, metę w Karpaczu przekroczyło dziewięcioro finisherów. Wśród nich bezapelacyjni zwycięzcy w klasyfikacji MIX –
Natalia Kołodziej i
Rafał Bukowski. Gratuluję – kibicował Wam cały team, wszyscy masażyści, czeski serwis, telewizja CNN, pani woźna ze szkoły w Stroniu Śląskim oraz okoliczni mieszkańcy wraz z inwentarzem.
Irek,
Janek i dla odmiany Janek, znani szerokiej publiczności pod artystycznym pseudonimem
Czeski Serwis… kto był, kto oddał w ich ręce sprzęt, ten wie, że normalni ludzie nie potrafią tak czarować. Dla nich nie istnieje pojęcie „nie da się” i im pokrewne. Pracują trzydzieści sześć godzin na dobę, a pozostały czas spędzają na trasie, robiąc mobilny serwis.
Czarodzieje.
Masażyści z ekipy
Dla Ciebie stawiali na nogi każde zwłoki, jakie po etapach dowlekały się do ich stanowisk. Gdy delikwent już stał, to obklejali go kolorowymi tapami, serwowali dużą dawkę dobrego humoru i żegnali czule. Tak przygotowani zawodnicy ochoczo stawali na starcie do kolejnych etapów.
Większość zdjęć (tych lepszych) możecie oglądać dzięki uprzejmości
Pawła i
Roberta, czyli
BikeLife. Pewnie widzieliście już wiele zdjęć sportowych, sygnowane przez taką czy też inną markę. Mam przeświadczenie, graniczące wręcz z pewnością, że w tej części Europy jeszcze długo (a może nigdy) nie znajdzie się śmiałek, który mógłby dorównać wspomnianym fotografom. Tak, jak zawodnicy całą duszą oddają się swej pasji kręcenia i zjeżdżania, tak oni wręcz zatracają się w robieniu zdjęć. Każdy kadr, każde naciśnięcie migawki, każdy błysk… są od początku do końca takie, jakie być powinny. Tu nie ma przypadku – tu jest pasja i profesjonalizm. Pewnym faux pas byłaby próba porównania tych zdjęć z oferowanymi przez inne serwisy… nie ta liga.
Trasę zabezpieczali znakomici ratownicy, w tym dwóch na motocyklach. Bywało, że nas wyprzedzali… mmm, to mruczenie ich maszyn przyprawiało o dreszcze. Rudą przyprawiało najmocniej, do tego stopnia mocno, że na jednym z etapów zażyczyła sobie pokręcić manetką gazu. Życzenie Rudej zostało spełnione. Bywało, że czekali na szczycie jakiegoś podjazdu i… częstowali zebranymi malinami.
Kierownikiem ekipy technicznej był
Przemo, dla którego nie było tematu nie do załatwienia. Rezerwował apartamenty, stoliki w knajpach i miejsca na parkingach. Gdybyście mieli kiedyś sprawę, która wydaje się trudna lub wręcz niemożliwa do załatwienia, to ślijcie krótką wiadomość tekstową do Przemka…
i pozamiatane.
Głos tej imprezy, to
Bolek. To był bardzo mocny oraz donośny, by nie rzec, że ważny głos. W niektórych chwilach, jak się okazało, był to jedyny głos rozsądku w okolicy.
Logistyką, przewozem Waszych bagaży, bufetów, balonów i wszystkich sprzętów bez których mógłby być pewien kłopot, by to wszystko zorganizować, zajmował się Szczepan – specjalny wysłannik firmy
Gomola Trans.
Nie wymienię z imienia wszystkich ludzi, bez zaangażowania których taka impreza nie mogłaby się odbyć, bo kto mi opublikuje tak długi tekst? Ale pamiętam o tym, że ktoś musiał znakować trasy, obsługiwać bufety, prowadzić biuro zawodów, mierzyć czas, pilnować w nocy rowerów i pewnie robić sto innych rzeczy, o których nie mam pojęcia.
Im wszystkim należą się podziękowania.
Szefem tego zamieszania, niezmiennie od lat, jest
Grzesiek. To On pokazał polskim (i nie tylko) kolarzom górskim, co to jest Pure MTB i co znaczy „nie ma lipy”.
(to ten niepozorny człowiek pomiędzy Tomkiem z
mtbxc-pl, a Pawełem z BikeLife)
Ktoś doczytał do tego momentu? Mało?
Opowiem zatem (i pokażę), jak wyglądał tegoroczny Challenge zza naszych, bo Rudej i mojej, kierownic.
Prolog: Sienna – Stronie Śląskie
To była zdecydowanie wersja prolog-extended, bo liczyła 36 km przy prawie 1200 metrach w pionie. Start co pół minuty – ruszyliśmy z Rudą spokojnie, pamiętając by rozgrywać to taktycznie, puściliśmy
Darka Porosia przodem, który dzięki naszej uprzejmości wygrał w tym dniu.
Podczas prologu wycofała się
Ania, a po nim zrezygnował
Tadeusz – oboje ze względów zdrowotnych, a nasza eksportowa para, czyli Natalia i Rafał nieznacznie przegrała z parą holenderską.
Etap I: The Best of Stronie Śląskie (66km ; 2300 w pionie)
Żarty na bok, zaczyna się poważne ściganie. Wjeżdżamy z Rudą do sektora na trzy minuty przed startem, szybki selfiaczek, stajemy niepozornie z tyłu (taktyka) i po chwili już kręci się challengowa karuzela. Etap, jeszcze dzień wcześniej, zapowiadał się znakomicie. Wisienką na torcie miał być Śnieżnik, z kultowym z niego zjazdem (w tym roku przedłużonym). Ostrzyliśmy na ten zjazd klocki hamulcowe, ale… w nocy przeszła konkretna burza i o trzeciej na ranem organizator (dlaczego nie spał?) podjął decyzję o wycięciu Śnieżnika – ponoć zjazd w tych warunkach byłby zjazdem tylko dla nielicznych.
Bez Śnieżnika etap nabrał zupełnie nowego charakteru… byliśmy nastawieni na coś innego. Tę sytuację wykorzystał sprytnie Daro Poro, objechał nas po raz kolejny i odniósł drugie zwycięstwo w klasyfikacji etapowej. Nasza para w ponownie na drugim miejscu – taktyka ukrytego smoka i przyczajonej tygrysicy.
Etap II:
Stronie Śląskie – Bardo (68 km ; 2200 m przewyższeń)
Wyjeżdżamy ze Stronia – start honorowy, runda po mieście bez ścigania (nie wszyscy zrozumieli) i po chwili jesteśmy na trasie. Początkowo łatwej, szutrowej, usypiającej. Ale to przez bardzo krótką chwilę, po której nastąpił ostry wjazd w górska ścieżkę… tamże szczytowaliśmy, by po ochłonięciu doznać uroków przecudnej urody zjazdu. Chwila odpoczynku i wjechaliśmy na niekończące się single, których profil układał się w klasyczne EKG. Dość było to męczące, ale wjechaliśmy, zjechaliśmy, wjechaliśmy, zjechaliśmy, wjechaliśmy, zjechaliśmy, ctrl+c, ctrl+v, ctrl+c, ctrl+v, ctrl+c, ctrl+v… i tak bez końca. Tak mnie to rozkojarzyło, że zostawiłem na bufecie bidon.
Gdy już wydawało się, że czas odpocząć… zaczęła się krótka wspinaczka na Górę Borówkową. Zjazd z Borówy jest tym, co przyprawia nas o dreszcze rozkoszy. Tym razem tak nas przyprawił, że w tym samym momencie oraz oboje zrobiliśmy zacne fikołki. Śmiechu było co niemiara, a przyglądające się nam tambylcze zwierzęta leśne zgodnie twierdziły, że nawet po pachy.
Po Borówie chwila odpoczynku na miłych szutrach, ostry podjazd na Górę Kalwaria i finałowy, mocno kultowy zjazd Drogą Krzyżową do Bardo. To dla takich momentów warto było powalczyć przez te kilka kilometrów.
Pewnie się domyślacie, że z powodu upadku na Borówie, Dariusz P. ponownie nam wklepał. I ponownie wygrał etap… ja nie wiem, co w Nim siedzi.
Natalia i Rafał odnoszą swoje pierwsze zwycięstwo etapowe i wysuwają się na prowadzenie w swojej kategorii.
Etap III:
Bardo – Głuszyca (52 km ; 1800 w pionie)
Najkrótszy etap tegorocznych zmagań na sudeckich szlakach, co nie znaczy, że najłatwiejszy. Początkowo nic nie zapowiadało niespodzianek. Układało się zupełnie nieźle, tak na trasie jak i pomiędzy Rudą i mną… co jest raczej oczywiste, biorąc pod uwagę fakt, że okrzyknięto nas challengowym małżeństwem.
Główną atrakcją tego etapu był legendarny zjazd o dość długiej nazwie: „Za akweduktem w prawo uważaj”. To tam dwa lata temu Bartek Janowski połamał klamkę i zakończył rywalizację w wyścigu.
Po początkowych łatwych kilometrach, nagle wyjeżdża się z lasu na nieczynny, wąski akwedukt, który ma… 30 metrów wysokości i kończy się ostrym zakrętem w prawo. Tak, to właśnie tutaj rozpoczyna się wspomniany już zjazd o długiej nazwie. Spotkaliśmy tam Verę, nowo poznaną koleżankę zza zachodniej granicy. Pierwszy raz widziałem u niej tak ogromne oczy. Ale może to dlatego, że Ona pierwszy raz widziała ten zjazd?
Zjechaliśmy? Zeszliśmy? Umm… no to musimy się odrobinę powspinać. Żeby nie było zbyt łatwo, to spod akweduktu na szczyt Twierdzy Srebrna Góra. Wjechaliśmy? Umm… no to musimy zjechać. Pogubiłem się, a Wy?
Ale to dopiero początek atrakcji. Przed wjazdem na Kalenicę zaczęło padać. Zrazu delikatnie, coś na kształt muśnięć obiecujących… burzę.
Po chwili padało już konkretnie. Zrobiliśmy wspomnianą Kalenicę w deszczu, by po chwili zacząć wspinaczkę na Wielką Sowę. Ale… przed tym podjazdem oczom naszym ukazał się widok cokolwiek dziwny. Nasi rywale (bo wciąż walczyliśmy z pewną holenderską parą), schowali się przed deszczem w jakiejś budce… a na mecie okazało się, iż się wycofali. Z powodu deszczu. A potem okazało się, że nie tylko oni. Hmm.
Gdy dojechaliśmy do szczytu Wielkiej Sowy, deszcz ustał. Stamtąd łatwy przeskok na szczyt Małej Sowy i radosny zjazd. Kilka kilometrów przed metą deszcz ponownie dał o sobie znać i ponownie widzieliśmy kolarzy chowających się pod jakimiś przydrożnymi daszkami. Nowa jakość…
Dojechaliśmy brudni, mokrzy i szczęśliwi. Na tym etapie nasz główny rywal – Daro Poro miał niestety awarię, skończył na piątym miejscu i spadł na drugie w klasyfikacji generalnej… ale nas, jak to ma w zwyczaju, objechał.
Natalia i Buła (do tej pory znany jako Rafał) niezagrożenie wygrywają etap i prowadzą w generalce swojej kategorii.
Etap IV:
Głuszyca – Karpacz (90 km ; 2700 metrów w górę)
Etap najdłuższy i jak się okazało, najłatwiejszy, bo obfitujący w asfalty i szutry. Mamy z Rudą taki zwyczaj, że ja jadę na tracku, a Ona na świeżości. Mając przed oczami dane, wykrzykuję je w stronę żony dopiero co zaślubionej. Mówię na podjazdach ile jeszcze do szczytu, jak długi zjazd przed nami, lub też ile już zrobiliśmy w pionie, etc. Co 10 kilometrów mówię na przykłąd: „siódemka z przodu” i tak dalej, co znaczy, że do mety jest wówczas 79 km. Na tym etapie nie nadążałem podawać tych cyferek oznaczających mety bliskość… kilometry połykaliśmy niczym Smok Wawelski dziewice (a może owieczki, pogubiłem się).
Ten etap, to była raczej dojazdówka, na której największą przygodą była zerwana szprycha. Darek P. po wczorajszej awarii, dziś atakował. Niestety był to też etap preferujący różnej maści pociągi i innych chytrusów. Rywal naszego kolegi miał lokomotywę – zawodnika, który początkowo startował w miksach, ale z powodu zepsucia się partnerki, jechał już poza konkursem. No i poza tym konkursem dociągnął kumpla, a rywala Darka, na pierwsze miejsce.
Daro skończył na trzecim i niewiele brakowało, byśmy Go objechali.
Nasza para zajęła w tym dniu drugie miejsce… z bardzo podobnego powodu – załoga
Absolute Bike Team, która wygrała... ciągnęła się na lince. Dosłownie. Regulamin tego nie zabrania, ale jest to słabe i takim pozostanie.
Po tym etapie wycofała się
Ada – pomimo, że ścieżki do trudnych nie należały, to kilka technicznych smaczków było... i na jednym nich nasza koleżanka odrobinę się poturbowała.
Przez pół nocy przykładała do poobijanych miejsc mrożone warzywa, kupione w sklepie obok i szeptała przy tym zaklęcie "Pamiętaj kolarzu, hamulec to twój wróg". Niestety, te magiczne sposoby, zaczerpnięte z poradnika sygnowanego przez Panią Rowlnig, niewiele pomogły. Może dlatego, że Ada jest tylko pół krwi czarownicą?
Po ceremonii i kolacji, odpaliliśmy kameralny bankiet dla gości specjalnych... event odbył się na parkingu, przy teamowym tirze. Wierzba, jeden z naszych superbohaterów, obchodził urodziny. Chyba siedemnaste, ale głowy nie dam. Tak czy siak otrzymał od nas pamiątkową ciupagę z napisem „Kołobrzeg”.
Bankiet miał swój finał w składzie słusznym, bo ponieważ dotrwali: solenizant, Aga vel Koci Krok i niestety ja. Dogrywka odbyła się w cukierni, którą właściciel otwarł tuż przed północą, specjalnie dla nas. Gofry miały smak wolności.
Etap V:
Dookoła Karpacza (56 km ; 2100 m w górę)
O tak, to był długo wyczekiwany dzień. Crème de la crème. Pamiętacie słynne ścigi w Karpaczu, gdy jeszcze był cykl MTB Marathon? Pamiętacie, bo tego zapomnieć nie sposób. W tym dniu było wszystko, a nawet więcej. Słynne karpackie AGD na zjeździe do Borowic, zjazd z Grabowca, podjazd na Odrodzenie, survivalowa przeprawa przez rzekę (zgubiłem tam czekan), przeprawa przez mega błoto i podjazd Drogą Chomontową, która w tej sytuacji miała słodki smak wybawienia.
Na deser slalom gigant pomiędzy baobabami, a na koniec dobrze znane i lubiane agrafki.
W opisie tego etapu, zamieszczonym w racebooku, dało się między innymi wyczytać, że etap pełen jest malowniczych ścieżek... taaaak, niewątpliwie był nimi najeżony.
To tak w wielkim skrócie, bo przejechanie tych 56 km zajęło nam bez mała siedem godzin.
Dario znów nie dał nam szans (może za rok?), niestety nie odrobił straty i ostatecznie zakończył tę etapówkę na drugim miejscu.
Na szczycie Chomontowej spotkaliśmy Wierzbę, wczorajszego solenizanta. Urwał hak, zmielił przerzutkę, próbował spinać na singla, ale na pełnym zawieszeniu takie spinki są mało skuteczne. Wierzba z bólem wierzbowego serca, na kilka kilometrów przed metą, podjął trudną decyzję: zrobił sobie z nami pamiątkowego selfiaczka i się wycofał. Mocno szkoda.
Nasza para eksportowa, Natalia i Buła, wygrała w cuglach – tak etap, jak i klasyfikację generalną w kategorii mix.
Etap VI:
Karpacz – Dwór Liczyrzepy (niedaleko i nikt nie wie ile w pionie. W pionie? Poważnie?)
Etap ostatni, najtrudniejszy, najbardziej podstępny, z ogromną ilością podjazdów, zjazdów, najeżony niespodziewanymi zwrotami akcji oraz pełen muzyki.
Bankiet, jak to na dostojne bankiety przystało, rozpoczął się dekoracją, wspólnym zdjęciem finisherów oraz poczęstunkiem. Jadła niezłego i napitków znakomitych było około mnóstwo i wydaje mi się, że nie było nikogo, kto nie czułby się doceniony, tudzież zaspokojony.
Gdy część oficjalna zmierzała ku końcowi,
Ania (oczywiście reprezentująca jedynie słuszne barwy Gomola Trans Airco), zarządziła dogrywkę. Odbyła się ona na tarasie, w rytm muzy granej przez nas (głośniki na bluetooth, to ważny wynalazek w dziejach ludzkości) oraz przy udziale gremium mocno międzynarodowego. Rozkręciliśmy ten bankiet bis całkiem nieźle… ale już około pierwszej poproszono nas byśmy sobie poszli precz.
Jako, że jesteśmy zgodni, to część druga dogrywki odbyła się na placu przy hali sportowej, nieopodal kościoła. Czescy serwisanci-czarodzieje, gdy ujrzeli tłum nadchodzący w rytm muzyki, rzekli zgodnym, czeskim chórem „Oja, sufa party”.
Podczas drugiej części wcale nie było łatwiej, niż w trakcie pierwszej, zjazdy nadal strome, a zmęczenie coraz większe. Ale nie było na nas mocnych… bez kłopotu, tuż przed wschodem słońca dotarliśmy wszyscy do mety.
Oto najmężniejsi finisherzy nad finisherami:
(zdjęcie jest mocno zmęczone, ale finisz wyssał ze wszystkich resztki sił, dojechaliśmy na oparach)
I uwaga, na tym etapie objechaliśmy Daro Poro. I nie tylko Jego.
Czasem niestartujący znajomi pytają mnie, jak to jest na takich wyścigach MTB, o co tam chodzi, jak się jedzie i tak dalej.
Próbuję opowiadać, ale odnoszę wrażenie, że nie do końca wiedzą o czym do nich rozmawiam. Być może mało czytam i zasób słów mam ubogi, co skutkuje tym, że nie potrafię im tego opowiedzieć w taki sposób, by zrozumieli…
Niech zatem przemówią ruchome obrazy (ukłony dla braci Lumière). Film jest z piątego etapu, autorem jest Tomek Hoppe z
mtbxc-pl (także ukłony).
Filmy z pozostałych etapów znajdziecie na stronie wspomnianego portalu.
Cóż… gdy kończy się Challenge, to widać już koniec sezonu. Niestety, już nie będzie w tym roku tak znakomitej imprezy rowerowej.
Było, jak zawsze odkąd startuję, wyjątkowo, niepowtarzalnie, chwilami ezoterycznie. Dziękuję wszystkim i do zobaczenia za rok.
Statystycznie i chronologicznie:
* 6 dni ścigania - prolog, pięć etapów oraz bankiet
* 373 kilometry
* 12530 metrów przewyższeń
* 33 godziny i 41 minut w siodle
* kilka nadwyrężonych ze śmiechu przepon
Mogliśmy się się ścigać i znakomicie bawić podczas tej imprezy dzięki naszym sponsorom:
Gomola Trans
Airco
Pack Center
Centrum Synergia
Siltech
Dziękuję w imieniu koleżanek, kolegów oraz swoim.