Źródło: Tadeusz Liszka
09 Aug 2011 23:03
tagi:
Gomola Trans Airco, Bikemaraton, Uphill Śnieżka

Jak co roku w dzień po maratonie w Świeradowie, miasteczko bikemaratonu przenosi się do Karpacza, by zorganizować jedyny w roku uphill na Śnieżkę. W tym roku z całej naszej drużyny tylko ja zdecydowałem się na męczący podjazd kostką brukową na wysokość 1602 metrów.
W przededniu uphillu wszystkie portale pogodowe oraz wróżenie z fusów wskazywały na załamanie pogody i przepowiadały totalny deszcz padający od rana na Śnieżce, temperaturę nie przekraczającą 14 stopni i huraganowe wiatry.
Pogoda w górach jednak nieprzewidywalna i zmienna jest, jak kobieta. Mimo tych przepowiedni zdecydowałem jednak, że „twardym trzeba być, nie miętkim …”.
Po przyjeździe do Karpacza rzeczywiście Śnieżki nie było widać, wiał porywisty wiatr, lecz nie padał deszcz, co było super zachętą by przygotować się do startu. Sufa z Bartkiem zdecydowali się na wjazd krzesełkiem na górę, by popstrykać mi kilka fotek, jak się męczę.
Założenia moje na wjazd były proste, wjechać na szczyt na rowerze, a nie wejść z buta, no i przetrwać pogodę na górze, a jak się jeszcze uda, to poprawić swój wynik z poprzedniego roku.
Godzina 10.00 po strzale startera 350 osób wystartowała w górę Karpacza. Do zjazdu na kostkę brukową przy św. Wang stawka wyścigu już była ustawiona. Ci co się ścigają na początku, Ci co chcą wjechać w środku i Ci co nie zdają sobie sprawy na co się porwali na końcu. Przy bramie parku, nie wiedząc dlaczego, co niektórzy schodzą z rowerów i zaczynają je pchać.

Mijam Sufę z Bartkiem, którzy nie wjechali na górę, bo nie dogadali się z krzesełkami. Pstryk zdjęcia, wymiana uprzejmości. Ja spinam się dzielnie zaczepiając ludzi rozmową. Pogoda dopisuje, jest w miarę ciepło i nie pada. Zaczynamy nabierać wysokości. Niestety, czym wyżej tym zimniej. Dojeżdżam do bufetu przy Strzesze Akademickiej, lecz nie zatrzymuję się, spinam się dalej. Jak pamiętam przede mną dość wykańczający kawałek do przewyższenia przed Domem Śląskim. Pogoda zaczyna doskwierać, zaczyna siąpić marznący kapuśniaczek, no i to wietrzysko, które chce przewrócić. Na przewyższeniu ulga, chwila odpoczynku przy zjeździe do Domu Śląskiego no i ostatni kilometr do góry. Dojeżdżając do Domu Śląskiego mgła i chmury znikają i pojawia się szczyt Śnieżki. Pogoda robi się jak na zamówienie.

Niestety wiatr chce mnie zrzucić z roweru. Jadę zygzakiem i zdecydowanie nie w pionie. Zaczynam sobie wyobrażać jak by to było, gdyby ze mną jechał Patryk. Po przejechaniu otwartej przestrzeni zbocze Śnieżki zaczyna osłaniać nieco przed wiatrem bocznym. Robi się świetnie, bo porywisty wiatr zaczyna wiać w plecy i jechanie pod górę nie sprawia żadnych kłopotów. Przede mną ostatnie dwa zakręty i meta. Choć to najbardziej stromy kawałek wjeżdżam go bez problemów. No i wreszcie meta. Niestety, mój czas okazuje się być gorszy od zeszłorocznego o 56 sekund. Ale i tak jestem zadowolony, wjechałem na szczyt bez schodzenia z roweru.
Pogoda na szczycie była zamówiona dla mnie, po 10 minutach Śnieżka znowu zniknęła we mgle, a w drodze powrotnej na wysokości wyjazdu z parku złapała nas ulewa. Dzień należy uznać za udany.