
Jest godzina 10:45. Stoimy w sektorze, a właściwie poza, za barierkami, wszędzie pełno ludzi. Półtora miesiąca od ostatniego wyścigu. Słonce nie daje odpocząć, czekając na start szukam cienia i koncentracji, ma być szybko i bez jakichkolwiek przygód – ich limit na ten sezon już wyczerpałem, a już na 100 % bez awarii, w perspektywie maraton w Stroniu i Challenge. Więc ma to być mocne przetarcie przed końcówką lipca.
Ruszamy razem z Agnieszką, jesteśmy prawie ostatni w drugim sektorze, po kilkunastu sekundach spotykam Artura, i powoli zaczynamy monotonną jazdę po asfalcie w dużej grupie ludzi. Macie też czasami wrażenie, że dla niektórych start i pierwsze 2 km to … cały maraton, cisną jak szaleni, po całej drodze, lewo, prawo, rura, po czym zostają w tyle po kilku km jazdy? Jadę spokojnie, trzeba się wprowadzić w maraton i…., no tak, moja Merida od Karpacza w garażu, a ja albo na szosie albo drugim góralu i coś mi nie pasuje, coś nie tak, kierownica jakoś tak daleko, ale jestem tutaj, żeby cisnąć a nie marudzić na pozycję, ciepło, trasę. Na horyzoncie Mirek, ale tylko na horyzoncie, no i pojechał, zobaczę go na mecie. Jedzie się dobrze, powoli mijam ludzi, pnę się w górę stawki, noga podaje, oby tak przez 66 km.

Trasa fajna, zjazdy są i szybkie i techniczne, czasami aż nadto pyli, pamiętam o piciu i jedzeniu, pierwsza pętla układa się na razie dobrze. Gonię i gonię człowieka z teamu, jedziemy trochę razem, potem powoli, ale jednak odjeżdżam, szybki zjazd, szybko w dół, nagle ostry zakręt w prawo i odcinek technicznego zjazdu z duża ilością kamieni i małymi uskokami. Dojeżdżam do następnego zawodnika Gomoli (ilu nas?!), pytam jaki dystans jedzie, on coś o amorze mówi, mijam go i dalej w dół. Dopiero na mecie zobaczyłem że on jechał na sztywniaku – WIELKI SZACUNEK, mnie na full-u w Bielawie wytrzęsło i czułem pod koniec nadgarstki, nie wyobrażam sobie jak on to wszystko zjechał – a jechał, nie schodził, trochę wolniej, ale jechał. Brawo.

Dalszy fragment zjazdu, coraz szybciej i szybciej i… jakiś mecz piłkarski na trasie czy co, jakiś zabłąkany sędzia czy co, słyszę gwizdek, a ja cisnę w dół na przełożeniu 3-10. Nagle ostry zakręt w lewo i betonowa ściana płaczu, ale udało się nie spaść z roweru i nie zerwać łańcucha. Na podjeździe człowiek polewa kolarzy wodą z gumowego węża - ależ wspaniałe uczucie! Po osiągnięciu szczytu, znany mi z maratonów konkurencji zjazd, kończący się trawersem, fajnie się zjeżdża, ale jak pokazuje mi jakiś zawodnik, można o wiele szybciej. Dalsza część trasy, w miarę szybkie podjazdy i zjazdy, i zaczynamy drugą pętle. Trzeba przycisnąć, nie ma na co oszczędzać sił, kręcę trochę mocniej pod górę, w dół szybciej, pierwszy zjazd i…. bidon wolał zostać w górach, niż jechać ze mną. Jadę po znanym już fragmencie trasy w większości sam, jadę od bufetu do bufetu, gdzie piję, piję i piję, niestety nie ma butelek na bufetach, więc nie ma czego zabrać ze sobą. Jeden z ludzi jadących krótszy dystans daje mi swój bidon, jak dobrze napić się czegoś na trasie. Dalej kręcę, dojeżdżam do ostatniego bufetu i jeden, drugi, trzeci kubek... nie wiem, ile tam wypiłem, polewam się wodą, w końcu trochę chłodu. Nagle człowiek z MEGA, który jakoś dziwnie na mnie patrzał z boku, ściąga plecak i daje mi z niego butelkę swojego Powerade-a. Masz mówi, potrzebujesz go bardziej. Dla takich ludzi warto jeździć, byłem tak podbudowany, krzyczałem coś o wielkim szacunku, o wdzięczności i poszedłem z bufetu jak gdyby to był pierwszy km maratonu. Jednak są jeszcze wspaniali, bezinteresowni ludzie – jedyne co mogłem zrobić po maratonie to podziękowałem za pomoc na forum. Ostatni fragment trasy, zjazd, kilka małych podjazdów, jeden fajny singiel w dół, META. Meta i poszukiwanie bufetu i wody. Pić, pić i jeszcze raz pić. Nie pamiętam kiedy tyle piłem, pogadałem z człowiekiem z ESKA team, pogadałem z Agnieszką, i piłem, piłem, piłem.
A na mecie Sufa: gdzie jest Darek, czy widziałem Darka, jechałeś dwa razy pętle powinieneś go widzieć. Czy może coś wiem, może gdzieś stał, może gdzieś schodził z trasy, może jest gdzieś na bufecie i czeka na transport, może go ratownicy zabrali. Darku, gdzie jesteś?. Myślę i nie przypominam sobie, żebym go po starcie gdzieś widział. Oki nie znam wielu ludzi z team-u, ale Darka akurat tak, jeździłem z nim kiedyś GIGA na maratonach, prowadziłem z nim Polaków rozmowy na trasie, ale w Bielawie nie..., nie pamiętam. Sufa biega, to ratownicy, to organizator, to dzwoni do Wierzby, a on nic, echo, nie ma go. Zapadł się jak kamień w wodę. Może jedzie, upał niemiłosierny, może go odcięło, może jakiś defekt, może idzie na skróty do mety – bo nie widziałem go na trasie.
Tysiące myśli, uspokajam innych, staram się zawsze z optymizmem patrzeć i stojąc z Agnieszką, pakując rowery widzimy znajomą postać. Darek. Jest Darek.
Ale on ... jedzie, nie idzie, rower cały, wszystko ok, więc co się stało??? GIGA. Darek po swojej kilkuletniej nieobecności na najdłuższym dystansie pojechał w upalnej morderczej Bielawie GIGA. Wielkie brawo, szacunek, przeprosiny za brak wiary! Darku, witamy na GIGA. Sufa zły, że Darek go tak wykiwał, cisnął ile mógł, żeby być przed nim na mecie, a ten pojechał na druga pętle, spryciarz jeden. W drodze powrotnej, telefony się urywają, wszyscy pytają co się stało z Darkiem, czy już się znalazł, czy wszystko w porządku, wszyscy szczęśliwi i... nikt nie wierzy, że Darek pojechał najdłuższy dystans. Darek podbudowany zainteresowaniem innych, bardzo zaskoczony ale i szczęśliwy.
Maraton w Bielawie skończony, trasa fajna, noga podawała, temperatura i susza mnie nie zabiły. Wynik w miarę ok, zapunktowałem do drużynówki, panie jak zwykle na pudle (Natalia, Dorota, Agnieszka). Reszta team-u pojechała na miarę swoich możliwości, punkty do generalki zdobyte. Wszyscy szczęśliwi i zdrowi. Teraz tydzień spokoju, kompensacja formy, maraton w Stroniu Śląskim i Challenge. Będzie się działo.